Sprawiedliwy dostęp czy sprawiedliwa reglamentacja?
Czy będziemy domagać się, by NFZ stał na straży powszechnej dostępności pomocy medycznej, czy też usatysfakcjonuje nas jako społeczeństwo jego rola jako strażnika kolejek? Czy sprawiedliwość i równość w systemie publicznym będziemy mierzyć uzyskaniem przez każdego potrzebującego pomocy na czas, czy głównie „uszczelnianiem” systemu rejestracji oraz tropieniem błędów i wypaczeń?
Influencerka znana jako Mama Ginekolog, do listy swoich ekscentrycznych osiągnięć dopisać może wypromowanie Narodowego Funduszu Zdrowia na Pudelku. Tweet, w którym Fundusz żąda wyjaśnień od Uniwersyteckiego Centrum Zdrowia Kobiety i Noworodka WUM w związku z relacją swojej pracownicy w mediach społecznościowych zrobił zasięgi nieporównywalnie większe, niż „zwykłe” przekazy dotyczące profilaktyki, walki z rakiem czy edukacji zdrowotnej. Oburzenie na lekarkę, która bez cienia zażenowania zrobiła z przyjmowania znajomych i rodziny w poradni w szpitalu Instastory, rozlało się po całym polskim Internecie i przebiło do ogólnopolskich telewizji.
Warto wykorzystać ten fenomen, by podnieść kilka bardzo poważnych kwestii dotyczących dostępności pomocy medycznej dla pacjentów w naszym kraju i zadać sobie pytanie, co w tym wszystkim powinno stać się przedmiotem krytyki, a następnie – radykalnej zmiany. W całej tej historii nie chodzi przecież o konkretną osobę, ale powszechne zjawisko niedostatecznej dostępności opieki medycznej. Czy będziemy domagać się, by NFZ stał na straży powszechnej dostępności pomocy medycznej, czy też usatysfakcjonuje nas jako społeczeństwo jego rola jako strażnika kolejek? Innymi słowy, czy sprawiedliwość i równość w systemie publicznym będziemy mierzyć uzyskaniem przez każdego potrzebującego pomocy na czas, czy głównie „uszczelnianiem” systemu rejestracji oraz tropieniem błędów i wypaczeń?
Zacznijmy od tego, że kapitał społeczny ma ogromne znaczenie dla utrzymania zdrowia i szans leczenia. Znajomy medyk też jest wręcz wyróżnikiem klasy średniej, o czym od dawna mówi prof. Jarosław Flis. Nie tylko w Polsce, ubożsi, gorzej wykształceni, czy mieszkańcy mniejszych ośrodków mają w wyścigu o zdrowie mniejsze szanse w porównaniu z bardziej zasobnymi, absolwentami studiów wyższych, zamieszkującymi metropolie. Przynależność do klasy społecznej ma kapitalne znaczenie na wielu poziomach: świadomości zdrowotnej, zdolności poruszania się w złożonym systemie ochrony zdrowia, rozumienia praw pacjenta i zdolności ich egzekwowania. Nie muszą one mieć zresztą zawsze charakteru nadużycia – po prostu jeśli znamy kogoś, kto nam wytłumaczy, gdzie najlepiej się zwrócić o pomoc i jak to zrobić, zyskujemy przewagę w walce o krótką kołdrę słabo dostępnych świadczeń.
Odpowiedzą na te rażące nierówności powinien być sprawny, publiczny system ochrony zdrowia. Powstanie nowoczesnych systemów powszechnego zabezpieczenia zdrowotnego podyktowane było właśnie ideą, by „uwolnić ludzi od strachu, że opiekę medyczną może im zagwarantować jedynie majątek lub odpowiednie dochody”, jak to ujął doktor Mark Porter, przewodniczący rady British Medical Association. Niestety, polski system publiczny jest szczególnie trudny dla najmniej uprzywilejowanych. Źle zorganizowany i nieprzejrzysty, premiuje przeskakujących kolejki poprzez wizyty w prywatnych gabinetach. Najmniej zaradnych pacjentów trzyma w wielomiesięcznych, a nawet wieloletnich kolejkach. Rodzice nastolatka z zaburzeniami zdrowia psychicznego, których nie stać na terapię, „czekać” będą na jego pierwszą próbę samobójczą, by w końcu uzyskać kontakt ze specjalistą. Co ma zrobić matka, słysząc, że dostanie się z dzieckiem do ortodonty w 2028, ale wtedy pewnie będzie już za późno na refundowany aparat? Białych plam w systemie przybywa, a rosnący system komercyjny podbijając ceny świadczeń wyjdzie na swoje obsługując mniejszą populację za większe pieniądze.
Co gorsza, system publiczny nie potrafi dziś zapewnić jednolitego standardu świadczeń w różnych placówkach. Szybkie, wolne terminy wyszukane w kolejkomacie, czyli Informatorze o Terminach Leczenia NFZ, o ile nie okazują się błędem raportowania, w najbardziej deficytowych specjalizacjach odsyłają do tych lekarzy, których pacjenci starają się z różnych powodów unikać. Brak jasnych wytycznych, ścieżek pacjenta i koordynacji opieki – to podstawowe bolączki pacjentów, ale i przyczyna marnotrawstwa zasobów w systemie publicznym. Dlatego niepokoi, że zamiast zapowiedzi poprawy dostępności słyszymy głównie o nowych instrumentach monitorowania kolejek; centralna rejestracja sama z siebie niewiele zmieni w życiu pacjentów najbardziej wykluczonych, w szczególności cyfrowo i komunikacyjnie, którym trudno będzie „upolować” atrakcyjny, wolny termin, a jeszcze trudniej – dojechać na konsultację do placówki oddalonej od ich miejsca zamieszkania. Po raz kolejny skupiamy się na rozwiązaniach dla… mobilnych i świetnie zorganizowanych, a nie tych, którzy z racji problemów z poruszaniem się czy przetwarzaniem informacji potrzebują proaktywnego wsparcia, którego sami sobie nie zapewnią. Monitorowanie tego, co dzieje się w systemie jest ważne, ale jeszcze ważniejsze, by pozyskana z danych wiedza inspirowała właściwe decyzje. Nie wystarczy nadzorować i karać – trzeba przemodelować system tak, by przestał być torem przeszkód dla pacjentów.
Na koniec trzeba odnotować, że sprawa Mamy Ginekolog stanowi też epicki przykład oderwania przedstawiciela elity od perspektywy zwykłego człowieka: z wypowiedzi lekarki można odnieść wrażenie, że uznaje ona swój przywilej za stan naturalny, a nawet pożądany. To zresztą chyba wzbudziło największe emocje u odbiorców, gdyż jej opowieść to trochę doktor Judym a rebours – prowadzi z sukcesem biznes, a w czasie wolnym korzysta z publicznego sprzętu, by pielęgnować sieć środowiskowych relacji. Tą sprawą niewątpliwie powinny zająć się odpowiednie organy samorządu zawodowego. Jej argument, że tym sposobem „skracała kolejki kosztem prywatnego czasu” łatwiej byłoby przyjąć, gdyby po pracy przyjmowała kobiety w kryzysie bezdomności. Wielu lekarzy tak zresztą robi, dopisując niekoniecznie znanych sobie pacjentów z poczucia obowiązku zawodowego, a awantura wokół przyjmowania dodatkowych chorych to miecz obosieczny, który także w nich uderza. Tym bardziej powinniśmy skoncentrować się na dostępności świadczeń, a nie – pieczołowitej kontroli ich reglamentacji. Wizyta u ginekologa nie może być w cywilizowanym kraju dobrem luksusowym, musi być łatwym w realizacji prawem każdej kobiety. Kiedy więc NFZ zapowiada kontrolę poradni na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, opinia publiczna powinna sobie zadać pytanie, czy ta interwencja trafia w sedno problemu. Cóż bowiem przyjdzie mieszkance jednej z gmin Podlasia, w których wedle raportu NIK NIE MA ANI JEDNEJ PORADNI GINEKOLOGICZNEJ, po tym działaniu? Zaspokajanie emocji nie zaopatrzy potrzeb zdrowotnych.