Aktor może zostać, kim chce. Tomasz Kot zechciał być lekarzem Tomkiem w filmie Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie. W rozmowie z Renatą Jeziółkowską podkreśla, że włożenie lekarskiego fartucha, nawet na chwilę, to emocje i odpowiedzialność.
Znów wcielił się pan w lekarza. Co stanowi największą trudność w takiej roli, a co przychodzi z łatwością?
Nie ma czegoś szczególnie trudnego. Jeśli jest się dobrze przygotowanym, to ta preparacja następuje, rozszerza się i przychodzi taki moment, że nie można się doczekać zdjęć. Dokładnie tak było teraz, z tym że bazowaliśmy cały czas na wspomnieniu „Bogów”, na tym, że tam, gdzieś wykuwały się relacje. Do końca życia będę pamiętał, jak odtwarzaliśmy scenę ze słynnego zdjęcia Zbigniewa Religi. Rafał Zawierucha grał Noconia i pamiętam, jak robił te trzy ostatnie kroki, padał i zasypiał. To są takie chwile, które jednoczą. Myśmy wtedy kończyli zdjęcia do filmu, to była bardzo wzruszająca chwila. Kiedy Łukasz zadzwonił i powiedział: „Słuchaj, szykuje się sprawa, jestem w porozumieniu z lekarzami i musimy zrobić coś takiego, i ponownie się wszyscy spotkamy”, to wiedzieliśmy, że korzystamy z tej aury „Bogów”. Nie sililiśmy się na wracanie do tych charakterów, które były w tamtym filmie, ale odczuwaliśmy radość, że możemy się znowu spotkać. Przy tej konkretnej pracy, przy roli lekarza Tomka najbardziej się cieszyłem, że możemy ponownie się zobaczyć w podobnych okolicznościach. Oczywiście jednocześnie liczymy, że wyniknie z tego coś dobrego i że możemy jakoś w tym pomóc.
Propozycję przyjął pan bez wahania?
Tak, oczywiście. Miałem wolny termin, reszta ekipy dojechała i znowu spędziłem z „Palcem” cały dzień na planie.
Na oddaniu jakich emocji najbardziej panu zależało?
To zawsze zależy od reżysera i jego oczekiwań. A komunikat, jaki dostaliśmy od Okręgowej Izby Lekarskiej, był następujący: jesteśmy zawaleni pracą, papierologią, system w swojej niewydolności powoduje, że jesteśmy przeciążeni. I chodziło mi o to, żeby to pokazać. Oczywiście, nie jestem lekarzem, ale kiedy czytałem scenariusz, dla mnie był bardzo wiarygodny. Pamiętam, że kiedy przygotowywaliśmy się do „Bogów”, widziałem sześć operacji, w tym jeden przeszczep. Kiedy człowiek wchodzi za kulisy czyjejś pracy, widzi prawdziwe zmęczenie i prawdziwy stres przede wszystkim, napięcie, odpowiedzialność. Jak człowiek za chwilę rozpoczyna operację dziecka i spotyka się z rodzicem, który mówi: „Proszę pamiętać, to jest MOJE dziecko”, to są rzeczy, które obciążają, dociążają. Jak tylko przeczytałem ten scenariusz, pomyślałem, że to jest fragment tego świata, który myśmy poznali, ale jeszcze przed pandemią. Pandemia to dodatkowo jeszcze wszystko wywróciła do góry nogami. Biorąc pod uwagę te wszystkie aspekty, chcieliśmy to oddać.
Poprzednio pracowali państwo na planie zamkniętym. Teraz zdjęcia były na otwartym SOR. Na planie działy się więc prawdziwe historie.
Zawsze jest taki moment, kiedy ty, jako aktor, filmowiec, znikasz. Jeżeli ktoś idzie na zakupy do sklepu i widzi fragment zamkniętego miasta, bo kręcą film, może stanąć z ciekawości, zobaczyć. Ludzie wyjmują komórki, kręcą, mówią: „Ty, taka ciekawostka, Kot chodzi po ulicy” itd. W sytuacji, kiedy jest to SOR, nikogo to nie interesuje. Ludzie przychodzą z autentyczną krzywdą, bólem i ja sam miałem trzy takie momenty, kiedy mi się tak ciepło zrobiło. Miałem oczywiście maskę, miałem stetoskop, stoję gdzieś z boku, podchodzi do mnie facet, który ma nadzieję, że obok kolejki gdzieś przejdzie i trzyma się za rękę. I to są emocje typu: „Proszę powiedzieć, co ja mam zrobić, bo mnie przed chwilą samochód potrącił”. Odpowiadam: „Proszę pana ja jestem aktorem, nie lekarzem”. Jakkolwiek by było, te emocje też się udzielają. Pamiętam taki moment (to już było pod koniec dnia, już byłem naprawdę zmęczony) – ktoś mnie puka w plecy, obracam się, tam jakiś facet mówi. Spodziewam się, że on chce sobie zdjęcie zrobić, bo się przygląda z boku. A on mówi: „Może by się dało załatwić, bo ja tu z mamą jestem…”. Próba jakiegoś interesu. Poprzez te rzeczy jestem w stanie wyobrazić sobie dalszy ciąg, oczywiście tylko w tej relacji pacjent – lekarz. Myślę, że oni muszą być ogromnie odporni chyba, żeby to wszystko unieść, żeby jakoś dać radę przez kolejną godzinę i kolejny dyżur. Jeszcze przed tą konferencją tak się stresowałem, zacząłem dzwonić do wszystkich moich znajomych medyków. Zadzwoniłem do znajomej ratowniczki, do lekarza. Wszyscy mówią o przeciążeniu, że brakuje ludzi, że nie ma obsadzonych wszystkich karetek, że np. w podziemiu szpitala pralnia pracuje ponad miarę już drugi rok z rzędu, że dla pielęgniarek powinien być jakiś pomnik.
Grając w rolę lekarza, miał pan okazję nauczyć się czegoś o ochronie zdrowia. A czy jakaś wiedza medyczna została po tych doświadczeniach?
Nie, ale byłem w szoku, że Piotrek Głowacki był w stanie w to tak bardzo wejść. On ma jakąś taką konstrukcję naukową i to było imponujące. Naprawdę zgromadził wielką wiedzę. Ja bardziej się skupiałem na ruchu plastycznym. Tak sobie to nazwałem, że cieniowałem czyjeś ruchy. Nawet nie wiem, jak się te nożyczki dziwne nazywały, ale jak on tam stał i zszywał, to ja stałem trzy metry za nim i próbowałem te ruchy odtwarzać, żeby nauczyć się i przekazać tę fachowość. Nigdy nie zapomnę, jak siedzieliśmy z synem Zbigniewa Religi, i powiedzieliśmy: „Mamy takie pytanie, bo wiemy dokładnie, z czego śmieją się policjanci i ludzie, którzy na co dzień mają do czynienia z bronią i mają niezły ubaw, jak widzą aktorów, którzy trzymają broń, i wiadomo od razu, że się tym nie zajmują. A co widzą lekarze i co ich najbardziej irytuje?”. W odpowiedzi usłyszeliśmy: „Błagam, nikt przy stole nie mówi – »tracimy go«”. To oczywiście jest śmieszna historia, ale przecież my cały czas pokazujemy zawodowców. Oni patrzą na aparaturę i wiedzą, co się dzieje, tam nie ma jakichś głupich rozmów. To też miałem okazję obserwować. W każdym razie nie poznałem terminologii, byłem zaskoczony pytaniem o migotanie przedsionków, ale myślę sobie – ogrom studiów, tony wiedzy, którą trzeba pojąć, całe lata nauki. Chylę przed tym czoła, to jest coś niesamowitego. To jest taki aktorski kompleks, że nic nie potrafię, umiem tylko udawać. Wyleczyłem się trochę z tego, jak było spotkanie z lekarzami pierwszego kontaktu – było kilkaset osób, przy okazji premiery „Bogów”. Pamiętam, że tam dwa takie lekarskie małżeństwa mówiły, że córka poszła na film we wtorek, a w niedzielę powiedziała: „Będę lekarzem”. Pomyślałem – czyli jakoś wpływamy. Moje podejście, z pasją do mojej pracy, i jeszcze reszty filmowców być może miało wpływ na kogoś. Oczywiście, nie przypisuję sobie, że ktoś na podstawie filmu „Bogowie” wybrał zawód, ale być może coś w nim kiełkowało i po tym filmie „dokiełkowało”. Pomyślałem sobie, że ten ludzki organizm mi bardzo pasuje, fajnie, że możemy na siebie wypływać.
Miał pan może taką myśl przez chwilę: mógłbym, chciałbym być lekarzem?
Ani przez sekundkę. Dane mi było zobaczyć, jak ktoś otwiera komuś klatkę piersiową, rozszerza maksymalnie i po prostu naprawia człowieka… Ten człowiek żyje, a mógłby nie żyć. I to jest jakiś kosmos dla mnie do dzisiaj.
Co pana zdaniem zachęca do bycia lekarzem, a co zniechęca?
W trakcie przygotowań do filmu słyszeliśmy, że kiedyś przede wszystkim było powołanie, a dziś jest go mniej. Ale ja jestem „cywilem”, patrzę z boku i wydaje mi się, że to musi być rodzaj powołania. Bo sobie uświadomiłem jedną rzecz i znajomi lekarze też o tym mówią, że jeżeli ktokolwiek z nas ma numer do znajomego lekarza, to w przypadku choroby czy jakiegoś nagłego wydarzenia dzwoni w pierwszej chwili do znajomego lekarza i nie zastanawia się, ile ten znajomy już telefonów odebrał. A może być tak, że to jest kilkanaście rozmów tego dnia, ponieważ cały czas ktoś dzwoni i konsultuje. Wydaje mi się, że to musi być jakiś rodzaj powołania, głosu wewnętrznego. Nie wiem, jak by moje życie wyglądało, gdybym nigdy na to nie wpadł, że mógłbym być aktorem, co mnie strasznie spełnia, wypełnia, daje satysfakcję. I jeszcze życie zawodowe powoduje, że ciągle jest coś nowego, ciągle są nowe wyzwania, więc myślę sobie, że to jest życiowa frajda, życzyłbym każdemu tak.
Ostania scena jest szczególnie dająca do myślenia, kiedy pan, jako lekarz Tomek, schodzi z dyżuru, zmęczony, zrezygnowany. I pojawia się pytanie: masz jeszcze rodzinę?
Tak, mnie bardzo wzrusza też ten telefon, który jest niespełniony, tam się nic nie odbywa. Film jest tak pięknie pomontowany, że wiadomo, że nawet jeśli ta Lilka odbierze, on i tak za chwilę będzie musiał przerwać i gdzieś biec. To jest oczywiste w tym filmie, są ciągle ważniejsze sprawy.
Nie dowiadujemy się, kim jest Lilka. Czy to żona, córka, siostra? Jak pan to odczuwał?
Myślę, że żona, partnerka. To jest symbol, że nie jesteś w pełnym kontakcie. Pamiętam, że jak byliśmy w Zabrzu na premierze „Bogów”, była tam cała masa ludzi, którzy znali profesora, i słyszeliśmy od nich: „Dopiero ten film mi uświadamia, co ten człowiek robił, jak jechał do pracy”. Mieli ogólne pojęcie, a tu chodzi o piłę, o krew, chodzi o sprawy bardzo dużego kalibru. Że ten człowiek, z którym teraz piję kawę, za chwilę będzie ratował czyjeś życie.
Czy te lekarskie role są panu bliskie, czy dzięki nim jest pan rozpoznawany?
„Bogowie” to jest pozycja, to bardzo popularny film w polskich rankingach z ostatnich 10–20 lat, zawsze w pierwszej trójce. Kiedy byłem na Wyspach, w Londynie zaczepiali mnie Polacy słowami: „»Bogowie«” są najlepsi. Mówili, że jak angol pyta o polskie filmy, to podają „Bogów”, bo to najlepszy polski film. To daje wielką satysfakcję, że człowiek uczestniczył w czymś, co tak bardzo zostaje i w pewnym sensie jest aktualne. Ten film się nie starzeje, cały czas jest atrakcyjny.
Czy teraz na planie czuł pan powrót do „Bogów”? Czy raczej odcięliście się i robiliście coś zupełnie innego?
Korzystaliśmy z tamtej aury. Ja zresztą bardzo chroniłem tę pozycję w swoim życiu. Miałem dużo propozycji np. z towarzystwa ubezpieczeniowego, że fajnie by było, żeby Religa coś pokazał. Nie, dziękuję. Innym szacunkiem otaczamy ten film. Każdy z nas miał świadomość, że bazujemy na tym skojarzeniu. Nikt się nie przybliżał charakterologicznie do tego, co było w filmie, bo wiadomo było, że skojarzenie będzie jednoznaczne. I jeśli tylko to może pomóc, to wchodzimy w to jak w dym.
A co by pan powiedział przez: „Jestem lekarzem, jestem człowiekiem”?
Muszę zaznaczyć jedną rzecz. Ja nie mam różowych okularów. Mam pełną świadomość, że wśród lekarzy są aroganci, którzy cierpią na bardzo przesadną miłość własną. Każda grupa zawodowa ma jakiś procent ludzi, którzy psują opinię. Mam pełną świadomość, że zdarza się, że spotykamy się z arogantem i jest to nieprzyjemne doświadczenie. Ale w gruncie rzeczy, jak mamy dziecko z wysoką gorączką czy innego ciepiącego bliskiego, to modlimy się, żeby lekarz był dobry, żeby ktoś nam pomógł. Jeżeli ten film wpłynie w jakikolwiek sposób na to, że z jednej i z drugiej strony zmieni się stosunek, chociażby u jednego pacjenta czy u jednego lekarza, to warto było. Jeśli tylko zaczynamy zmieniać coś w sobie, automatycznie zmienia się otoczenie. Nie można z tą samą frustracją żyć całe życie i oczekiwać zmiany. Jeśli tylko z tego balonu można na chwilę spuścić powietrze, co było głównym celem filmu, dla mnie to jest sukces.