W pracy z dziećmi wiele się zmieniło, zarówno w kontekście uwarunkowań medycznych, jak i społecznych. Niezmiennie dobry pediatra musi mieć odpowiednie podejście do pacjentów i ich rodziców. O wyzwaniach i emocjach podczas przeszło 45 lat pracy z prof. dr. hab. n. med. Piotrem Albrechtem, specjalistą pediatrii, gastroenterologii i gastroenterologii dziecięcej, rozmawia Renata Jeziółkowska.
Jak bardzo zmieniła się opieka nad małym pacjentem?
Zmieniła się pod wieloma względami. Część zmian była korzystna, część niekorzystna. Myślę, że niektóre aspekty bardzo zinstytucjonalizowanej opieki tzw. rejonowej za czasów komuny były lepsze – w kontekście szczepień i przestrzegania rygorów szczepienia.
Diametralnie zmienił się sposób żywienia. Pamiętam, jak dzieci były karmione „mieszanką 2”, „mieszanką 3”, czyli mlekiem w proszku z mąką pszenną… Wtedy obserwowaliśmy gigantyczną liczbę przypadków celiakii na naszym oddziale i nie tylko. Zawsze mówię, że wówczas mogłem na podstawie danych z jednego oddziału stworzyć doktorat z celiakii (mając grupę kontrolną oraz grupę badaną), a materiał zebrać w dwa lata. Teraz musiałbym prowadzić pięcioletnie badanie wieloośrodkowe. Najpierw były stosowane zwykłe mieszanki mleczne, później pojawiały się coraz bardziej wyrafinowane – jedynki, dwójki, trójki, czwórki… Zwiększyła się oferta mleka specjalnego przeznaczenia, czyli hydrolizatów i innych rodzajów mleka modyfikowanego przeznaczonych na różne okazje zdrowotne. Można powiedzieć, że jest ich raczej nadmiar niż niedobór.
Zmieniła się gigantycznie dostępność antybiotykoterapii. Były takie sytuacje, dokładnie pamiętam, gdy biegunki leczono chloramfenikolem. Zmieniło się wszystko, jeśli chodzi o możliwość przebywania matek z dziećmi w szpitalu. Oddział, na którym pracowałem, czyli klinika gastroenterologii i żywienia dzieci, był pierwszym oddziałem, w którym rodzice mogli być z dziećmi 24 godziny na dobę. Pamiętam czasy, kiedy informacje o dzieciach rodzice otrzymywali tylko w niedziele i odczytywał je z kartki lekarz dyżurny. I to był cały kontakt.
Jak to odcięcie od rodzica wpływało na stan dziecka, na jego zdrowienie?
Na pewno niekorzystnie. Ale z drugiej strony mieliśmy trochę więcej pielęgniarek, które dbały o jedzenie, przewijanie i przytulanie małych dzieci. Pozostawanie dzieci w szpitalu bez rodziców było wtedy czymś normalnym, nie wzbudzało szczególnego niepokoju kogokolwiek, również pediatrów. Zasady jak na wojnie: rozkaz, wykonanie, wszyscy przyjmowali, że tak ma być i koniec.
Czy są problemy, do których podchodzi się skrajnie inaczej niż dawniej? Coś, co było normą, a teraz jest nie do pomyślenia.
Tak, np. leczenie banalnych dolegliwości, takich jak biegunki. Jak wspomniałem, w przypadku prawie każdej biegunki (dziś wiemy, że większość jest wirusowa) podawano antybiotyki. Stosowano jedno- lub dwudniową przerwę tzw. wodną, czyli tylko marchwianka i woda, nie było żadnych płynów do nawadniania doustnego. Ze względu na braki wenflonów mieliśmy trudności z nawadnianiem dożylnym. Zatem różnica między ówczesną sytuacją a dzisiejszą jest jak niebo i ziemia. Teraz niewiele dzieci wymaga nawodnienia dożylnego z powodu ostrej biegunki. Antybiotykoterapia jest prawie kompletnie zbędna. Zresztą antybiotyków stosowaliśmy dużo, dużo więcej niż dziś, choć dostępność tej terapii była zdecydowania gorsza. Ale podawaliśmy je nagminnie w najprzeróżniejszych objawach. Gdyby obecnie ktoś tak robił, patrzono by na niego z wielkim wyrzutem albo gorzej.
Co pana zdaniem było przełomem w pediatrii?
Szczepienia. Postęp w tym zakresie od czasów, gdy zaczynałem pracę, jest ogromny. Liczba szczepionek i liczba chorób, którym możemy zapobiegać, stosując szczepienia, jest o niebo większa. Nawet w Polsce, choć nie jesteśmy pod tym względem w światowej czołówce.
Czy postawy antyszczepionkowe są bardzo zauważalne w pana pracy?
Kiedyś nie było ruchów antyszczepionkowych. Wszyscy chodzili się szczepić, nikt nie miał zastrzeżeń. Mało tego, z poradni przychodził do każdego nakaz, że ma się stawić tego i tego dnia na szczepienie, i było to egzekwowane. Nie mówię, że ktoś lądował w więzieniu za niedostosowanie się, ale wyszczepialność w tamtych czasach była w granicach 97 proc. W tej chwili to już nieosiągalne liczby.
Jak pan reaguje na postawy antyszczepionkowe? Czy pacjenci zgłaszają częściej wątpliwości, czy raczej mają wyrobiony pogląd, nie do zmiany?
Część to osoby nastawione jednoznacznie negatywnie do szczepień, ale są też tacy, których dzięki długim rozmowom udaje się przekonać. Ja w swej prywatnej praktyce stosuję dość brutalną metodę. Mówię: jeżeli pani dziecko zaszczepi, będę się nim zajmował, a jeżeli pani nie zaszczepi, proszę znaleźć innego doktora. Ale to w skrajnych przypadkach, bo zwykle udaje mi się dogadać.
Jakie wyzwania stoją przed pediatrami?
Wyzwaniem jest edukacja. Wiedza na różne tematy wyniesiona ze szkoły może i jest gigantyczna, ale na temat zdrowia – praktycznie żadna. Rodzice często czerpią wiedzę z Internetu, a zazwyczaj nie ma ona wiele wspólnego z prawdą. Co do szczepień, trzeba liczyć się z tym, że zawsze pewien procent osób nie będzie się szczepić, że ich się nie przekona. Ale chodzi o to, żeby zachować zdrowe proporcje między szczepionymi a nieszczepionymi. Póki będziemy szczepić w granicach 95 proc., choroby, przeciwko którym szczepimy, nie wrócą. Inaczej możemy się spodziewać, że wrócą. W różnych krajach stosuje się różne metody egzekwowania szczepień. Przykładowo do przedszkoli państwowych przyjmowane są tylko dzieci zaszczepione. Osoby wyjeżdżające na studia do Stanów Zjednoczonych muszą mieć wypełnione przez lekarza formularze zawierające informacje o wszystkich szczepieniach od urodzenia. Moim zdaniem trochę administracyjnych nacisków należałoby wprowadzić i u nas, aczkolwiek zawsze lepiej wytłumaczyć, niż stosować administracyjny nacisk. Podkreślam, że z większością ludzi udaje się w końcu dogadać.
Czy zaobserwował pan zmiany społeczne?
Zmieniła się bardzo kwestia zaufania do lekarzy. Było zdecydowanie większe. Teraz spotyka się wielu pacjentów „wykształconych”, niebywale roszczeniowych. Dostrzegam również skutki zmian cywilizacyjnych. W początkach mojej pracy prawie nie obserwowało się zaburzeń w karmieniu niemowląt – rzadko zdarzało się, że dzieci nie chciały jeść, jadły wybiórczo. W tej chwili przynajmniej raz w tygodniu przyprowadzane jest do mnie dziecko, które nie chce jeść tego, tamtego albo nic nie je. Różnego rodzaju problemy są uwarunkowane małą wiedzą wyniesioną z domu, faktem, że niewiele jest mieszkających razem rodzin wielopokoleniowych. Matki zdane więc są na siebie, koleżanki i Internet. To nie są najlepsze źródła wiedzy. Dramatycznie wzrósł poziom niepokoju matek o stan zdrowia dzieci. Dawniej matki były spokojniejsze, bardziej zdystansowane. Pewnie z wielu względów: wolniej się żyło i mniej było wszelkich komunikatorów.
Większa dostępność informacji i więcej źródeł wiedzy nie przekłada się na zdrowie dzieci?
Pod pewnymi względami jest zdecydowanie gorzej. Ja i moi współpracownicy spotykamy się z narastającymi problemami psychologicznymi. Szczególnie w gastroenterologii. Gdy pojawiają się bóle brzucha i gdy „trochę się pogrzebie”, okazuje się, że w rodzinie jest rozwód albo problemy w szkole, z rówieśnikami itd. Jest ogromny wzrost liczby prób samobójczych, spożywanych ciał obcych, środków chemicznych.
Zdarza się panu zauważać u dzieci oznaki stosowanej wobec nich przemocy?
Trudno ocenić to statystycznie, ale coraz częściej wychodzi na jaw przemoc psychiczna, która jest w tle różnego typu schorzeń, np. granie dziećmi przez rodziców w sprawach rozwodowych. Albo jest to zjawisko coraz bardziej powszechne, albo my, lekarze, jesteśmy na nie bardziej wyczuleni. Pamiętam czasy, kiedy można było „lać” dzieci. Teraz rodzice zazwyczaj mają hamulce, ale przemoc fizyczna nadal się zdarza.
Jak lekarz powinien zareagować, gdy podejrzewa przemoc?
Trzeba być bardzo ostrożnym, ponieważ można błędnie ocenić sytuację i narobić wiele szkód. Niebieska karta jest pewną pomocą. Żyjemy w czasach, gdy liczy się przede wszystkim „papier”. Ale zdarzało się też, że dla jednego dziecka była wypełniana niebieska karta, bo zostało skatowane i wróciło do domu pod nadzorem sądowym, a w tym samym czasie ciężko pobite zostało drugie dziecko, mające od dwóch miesięcy niebieską kartę. Gdzie były odpowiednie instytucje, skoro dwoje dzieci niemal zamordowano?!
By właściwie ocenić sytuację, na pewno trzeba pacjentowi poświęcić sporo czasu.
Trzeba mieć na to bardzo dużo czasu, a po 45 latach pracy mogę powiedzieć, że czas poświęcany na wypełnienie obowiązków biurokratycznych wzrósł pewnie dziesięciokrotnie. Trzeba używać komputera i „fantastycznego” systemu, do którego loguję się 15 razy, czyli przynajmniej 15 razy tracę po minucie. Personelu do obsługi nie przybyło. Wszystko zrzuca się na doktora, bo on w swojej, że tak powiem, wielkości serca, ducha i umysłu na pewno to zrobi. I robi… często kosztem pacjenta. Nie jestem przeciwnikiem komputerów, nie czuję się na nie za stary, ale wypisanie skierowania, recepty i zapisanie, co pacjent do mnie mówi, trwa o wiele dłużej. Gdy pisałem wszystko na kartkach i receptach, zajmowało mi dwie, trzy minuty. Z zalogowaniem do komputera wpisywanie w rubryki zajmuje około 10 minut, a na pacjenta mam od lat tyle samo, a nawet mniej czasu. A pomocy znikąd. 15 minut na pacjenta, gdy go bardzo dobrze znam, może wystarczyć. Natomiast w przypadku nowego pacjenta to jest czas na „dzień dobry, do widzenia”. I rozmawiam de facto z komputerem, bo piszę na klawiaturze, zamiast rozmawiać z pacjentem. On się czuje niedowartościowany, nie ma czasu mi powiedzieć tego, co chciał, a ja nie mam czasu go zapytać o to, o co bym chciał.
W przypadku dzieci ten poświęcony czas jest szczególnie istotny.
Tak, zwłaszcza że rodzice też są różni. Niektórzy są otwarci i spostrzegawczy, z innych trzeba wyciągać informacje. Z kolei jedno dziecko się daje badać, inne nie. Trzeba je bajerować, a to bajerowanie wymaga trochę czasu…
W pracy z dziećmi trzeba mieć szczególną wrażliwość, wyczucie. Bez jakich cech nie można być dobrym pediatrą?
Trzeba lubić dzieci, umieć się z nimi bawić, nie traktować ich jak dorosłych, chcieć poświęcać im czas, wygłupiać się. Bo trzeba się powygłupiać i ja, stary profesor, potrafię się wygłupiać z dziećmi, w związku z czym nie mam na ogół problemu z badaniem i z kontaktem z nimi.
Ma pan sprawdzone patenty?
Podstawowy patent – im młodsze dziecko, tym bardziej nie wolno na nie patrzeć od razu. Najpierw ono powinno przyjrzeć się mnie, ocenić, jaki jestem. Ja patrzę wtedy dookoła, w sufit, byle nie prosto w oczy dziecku. Trzeba powoli zmniejszać dystans, wykonując najprzeróżniejsze dziwne rzeczy. Ja mam dobre zaplecze, ponieważ moja babcia była pediatrą, więc uczyłem się pediatrii bardzo wcześnie. Ale na pewno predyspozycje do pracy z dziećmi trzeba mieć. Zdecydowanie nie można uprawiać pediatrii jak zawodu urzędniczego: przyszedł, wyszedł, podpisał, zapisał, dlatego, że można wielu rzeczy nie zobaczyć.
Były sytuacje nietypowe w pana pracy? Takie, których nie da się zapomnieć.
Miałem pacjentkę, którą prowadziłem prawie od urodzenia. W wieku 16 lat na skutek niepomyślnego zbiegu okoliczności i pecha wymagała operacji – miała rozcięty brzuch, wszystkie możliwe powikłania. A na do widzenia w ramach podziękowań dostałem (wtedy były takie czasy) kaczkę i jaja. Później ta pacjentka przychodziła do mnie z własnym dzieckiem. Ważne jest budowanie zaufania, podejście do pacjenta. Staram się być wesoły. Niektórym może wydaję się zbyt wesoły i luzacki, bo zdarzają się takie komentarze na mój temat w Internecie.
A najbardziej poruszająca historia związana z leczeniem?
Były ciężkie przeżycia… U 9-letniego pacjenta rozpoznałem bardzo rzadką chorobę, występującą u jednej na 200 tys. osób. Niestety, nikt przez 9 lat życia tego chłopca nie wpadł na to, że może to być ta dziwna choroba. Gdyby wcześniej była zdiagnozowana, pacjent dziś by żył. Zmarł w wieku 23 lat, mimo że robiliśmy wszystko, co można było zrobić. Stał się moim przyjacielem. Był dzieckiem w zasadzie samotnym. Zmarł na moich rękach, na skutek choroby, którą łatwo leczyć, jeśli jest odpowiednio wcześnie rozpoznana. Wymaga tylko podawania NaCl i KCl doustnie. To dość proste leczenie. Śmierć tego pacjenta była dla mnie dramatycznym przeżyciem. Miałem jeszcze siedmiu pacjentów z tą chorobą i wszyscy żyją w dobrym zdrowiu.
Z pewnością niełatwo przejść takie sytuacje bez emocji…
Do dziś o nim myślę. To był bardzo inteligentny człowiek, artystycznie uzdolniony, wychowany w bardzo trudnych warunkach. Po ludzku pomagałem mu w tamtych czasach. Gdy remontował dom, załatwialiśmy po znajomości rury i inne materiały. On, mimo problemów związanych z chorobą, dojeżdżał codziennie rano do pracy rowerem lub pociągiem. Długo się nie poddawał. Człowiek niezwykły, a gdyby miał trochę więcej szczęścia, dalej by żył…
Zawód lekarza związany jest z wieloma obciążeniami, emocjami, z którymi każdy próbuje radzić sobie na swój sposób. Jak pan sobie radzi?
Mam różne hobby, np. „działalność” w ogrodzie, muzykę. Odskocznią jest praca, którą teraz dodatkowo się zajmuję, czyli tłumaczenia, dydaktyka. To pozwala przenieść uwagę, ale całkowicie wyprzeć emocji niestety się nie da, dlatego u wielu doktorów pojawia się wypalenie zawodowe. Ja jeszcze go nie mam w pełni, ale trochę już odczuwam. <
Tagi: Dzień Dziecka, wywiady Pulsu